Plebiscyt Katedry

Miło mi donieść o kolejnej nominacji – tym razem Arkadia doczekała się jej w plebiscycie „Fantastyka 2013” portalu Katedra, w kategorii „książka polska”. Specjalnie czekałam z ogłoszeniem tego do zakończenia głosowania, żeby nie było, że namawiam krewnych i znajomych królika do oddania na mnie głosu. Niewiele by to dało – może przesunęłabym się o jedno, dwa miejsca w górę – a dzięki temu, że siedziałam cicho, mogłam przynajmniej sprawdzić, ile osób zagłosuje na mnie bez specjalnej zachęty. Wyszło, jak wyszło, czyli wylądowałam pod koniec stawki (oficjalnych wyników jeszcze nie podano, ale na podstawie nieoficjalnych chyba mogę tak stwierdzić), co jednak nie jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo rywalizowałam z kilkoma naprawdę znanymi nazwiskami. Ważne, że trochę głosów dostałam. Nie chcę tu znowu zapuszczać zdartej płyty pt. „Już sama nominacja to dla mnie zaszczyt”, ale prawda jest taka, że o ile chciałabym się kiedyś doczekać większych sukcesów, o tyle jakoś nie mam wrażenia, że ta konkretna książka na nie zasługuje. Po pierwsze, widzę w niej sporo niedociągnięć. Jeśli się czyta ten blog albo moje wpisy na fejsie, można czasem odnosić wrażenie, że jestem w niej zakochana, bo strasznie się oburzam na różne rzeczy, które piszą w recenzjach, ale uwierzcie mi – wiem, że nie napisałam arcydzieła. Po drugie, książka miała bardzo skromną promocję, więc tym bardziej cieszy wytypowanie jej do grona dziesięciu najlepszych polskich książek roku (spośród bardzo szeroko pojętej fantastyki – jeśli dobrze pamiętam, pomocnicza lista do nominacji zawierała pierwotnie około 80 pozycji, wśród których zresztą Arkadii brakło).

Żeby nie było, że jestem taka skromna – piszę nową książkę i mam wobec niej ambitniejsze plany, choć oczywiście może się skończyć tak, że nikt mi jej nie wyda. Albo że wyda, a czytelnikom książka się nie spodoba. Cóż, taki los autora. Najważniejsze, że mnie na razie się podoba, choć niezupełnie, więc muszę jeszcze trochę przysiąść fałdów. Trzymajcie kciuki, żeby się udało – najpierw doprowadzić całość do jako takiego stanu, a potem znaleźć sensownego wydawcę. A potem… well.

Pyrkon, Pyrkon i po Pyrkonie

W miniony weekend wzięłam udział w festiwalu fantastyki Pyrkon. Festiwal istnieje od roku 2000, ale w ostatnich latach tak się rozrósł, że trudno go poznać. Rozrost był możliwy dzięki przeniesieniu imprezy ze szkoły na Dębcu na teren MTP, co cieszy mnie podwójnie – raz, że z racji dużej przestrzeni nie ma się klaustrofobii pomimo kilkakrotnego wzrostu liczby uczestników (acz zdarzają się poważne korki), a ubikacje są czystsze i liczniejsze, dwa – że same targi są dla mnie miejscem magicznym. Jako poznanianka dorastałam, słuchając o targach, ale na nich nie bywając, no bo przecież targi to było coś dla dorosłych (nie było wówczas Targów Książki dla Dzieci i Młodzieży – były za to fajne kiermasze przy Arenie). Zawsze mnie ciekawiło, jak jest tam w środku, ale nawet kiedy kilkanaście lat temu pracowałam jako hostessa (tak, mam taki epizod ;)) przy jednej edycji, wiele nie zobaczyłam, bo cały czas spędzałam w jednej hali, a większość na jednym stoisku. Właściwie dopiero po przeniesieniu Pyrkonu na MTP miałam okazję naprawdę się pokręcić po ich terenie, zwłaszcza że co roku festiwal zajmuje większą powierzchnię i w ciągu ostatnich dwóch edycji można było czuć się na całym obszarze targowym jak u siebie. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie „imprezownia” w budynku z iglicą – na dole muzyka (w piątek bardzo fajna) i parkiet ze światłami, piętro wyżej na tarasie stoły i poziom dźwięku taki, że było słychać, co grają, ale dało się normalnie rozmawiać. Mogliby tylko zadbać o większy asortyment piwa i napojów (podobna uwaga dotyczy jedzenia w restauracyjnej części konwentu).

Na moje wystąpienia podczas festiwalu spuśćmy zasłonę. W przyszłym roku postaram się poprawić, a może po prostu odpuszczę sobie prowadzenie czegokolwiek i przyjdę jako uczestnik. Bycie prelegentką negatywnie wpływa bowiem zarówno na uczęszczanie na cudze prelekcje, jak i na życie towarzyskie. Nie mówiąc już o własnym samopoczuciu. Przy tak dużej frekwencji przeżywam po prostu gigantyczny stres, który zresztą rozlał się na cały czas trwania imprezy. Część tego stresu mogła być wywołana przez poczucie niekompetencji, więc jeśli w przyszłości nie dam się wciągnąć w punkty programu, w których nie powinnam brać udziału, a zaplanuję takie, w których czuję się mocna, może być lepiej.

Nie ma wszak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ela Żukowska wciągnęła mnie w prelekcję o baśniach, na której totalnie się zbłaźniłam, ale przygotowując się do niej, sięgnęłam po wieloletniej przerwie po baśnie Andersena i z wielką fascynacją zgłębiałam zarówno jego opowieści, jak i życiorys. Z kolei podczas panelu „Czy czytanie przeszkadza w pisaniu?”, a właściwie po nim, miałam okazję wyjaśnić stare nieporozumienia z Jarkiem Grzędowiczem z czasów „Feniksa”. Historia pokrótce jest taka, że debiutowałam w tym piśmie za jego rządów, za co będę mu dozgonnie wdzięczna, bo na debiut czekałam długo, a kiedy już zaczęłam publikować w „Feniksie”, stopniowo moje teksty zaczęły także brać inne pisma. Po którymś opowiadaniu jednak się zezłościłam, że mi coś tam pozmieniał bez konsultacji, i dosyć mocno zrugałam go listownie. Oczywiście nadal jestem zdania, że poprawki powinno się autorom pokazywać, ale moja reakcja była trochę niegrzeczna. Później „Fenix” przestał się ukazywać i nie było jak tego odkręcić. Kiedy zaczęłam bywać na konwentach, Jarek był już znanym pisarzem i głupio mi było do niego podejść. Skoro jednak ten panel i skoro nawet na nim coś się zgadało o dawnej współpracy, nie miałam innego wyjścia, jak tylko podejść po zakończeniu i zagadnąć. Miło było wymienić z nim uścisk dłoni, przeprosić, a przy okazji usłyszeć, że cenił moje teksty (aczkolwiek moim zdaniem nie wszystkie na to zasługiwały).

Jak widać, tych pozytywów moich nieudanych wystąpień było całkiem sporo. Poza tym oczywiście z przyjemnością uczęszczałam na cudze, bardziej udane. Z dużą przyjemnością wysłuchałam choćby panelu zagranicznych pisarzy, panelu o tłumaczeniach, prelekcji Charlesa Strossa „On science-fiction and the near future”, czy opowieści Władimira Arieniewa o folklorze w ukraińskiej fantastyce. Właśnie spoglądam w program i ocieram łzy, myśląc, na ilu fajnych rzeczach nie byłam…

Słowem – Pyrkon jest świetny, ale o ile kiedyś wystarczało mi to, że różni fajni ludzie raz w roku zjeżdżają się do Poznania i można ich posłuchać oraz z nimi pogadać, o tyle teraz możecie być prawie pewni, że jeszcze na jakiś konwent w tym roku się wybiorę. Pyrkon stał się bowiem tak wielki, że wszystko robi się połowicznie – z jednej prelekcji ucieka w połowie, by zdążyć na drugą; z jednymi znajomymi siedzi przy kawie (pyszną latte dawali w kawiarence w holu głównym!), by większości pozostałych jedynie machać w przelocie. Może dlatego tradycyjną pokonwentową dolinę tym razem zastąpiło u mnie niejasne poczucie niespełnienia. Które w niczym nie umniejsza mojego podziwu dla organizatorów.

Na koniec pozwolę sobie pogratulować laureatom wszystkich rozdanych na Pyrkonie nagród, a w szczególności Cezaremu Zbierzchowskiemu, który odebrał nagrodę Reflektora (czuję w kościach, że nie jest to ostatnia nagroda dla niego w tym roku :)).

 

 

Będąc młodą pisarką

Wczoraj ogłoszono nominacje do nagród „Nowej Fantastyki”. Zostałam nominowana w kategorii Reflektor. Mogłabym udawać, że mnie to nic nie obchodzi, bo to jakaś kolejna mało znacząca nagroda, której oczywiście i tak nie zdobędę. Tak się jednak składa, że jest to pierwsza nominacja do czegokolwiek, jaką w życiu otrzymałam. Niemal dwadzieścia lat temu zdobyłam nagrodę w lokalnym konkursie literackim i to wszystko. No właśnie, niemal dwadzieścia lat temu – już słyszę te śmichy-chichy, że piękna czterdziestoletnia zostaje nominowana do nagrody dla młodego autora, ale przymknę oko i uznam, że chodzi o staż wydawniczy, a nie wiekowy. Wolę się zachowywać jak Noriaki Kasai niż jak Gregor Schlierenzauer 😉

Cieszę się niezmiernie z tej nominacji, która zresztą jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo do tej pory zdawało mi się, że o mojej książce mało kto słyszał. Promocję miała skromną, a niektórzy myśleli, że to jakieś postapo dla nastolatek. W „NF” nie było nawet jej recenzji, więc tym dziwniejsze, że ją nominowali. Myślę jednak, że ta nominacja nie jest tylko za Arkadię, lecz za wszystkie dotychczasowe próby literackie; może właśnie za wytrwałość w pisaniu, choć nie dorównuję talentem wielu autorom, a i charakter nie pomaga, bo łatwo się zniechęcam i każde wytrwanie w wierze w opowieść dość długo, by ją ukończyć, samo w sobie stanowi sukces. Ostatnio z tym jest trochę lepiej i z tego się cieszę – a lepiej jest m.in. dlatego, że takie zdarzenia jak wydanie książki czy ta nominacja dodają mi skrzydeł.

Myślę, że na oba te zdarzenia zapracowałam całym swoim pisaniem, które „uprawiam” praktycznie od dzieciństwa, bo już w wieku przedszkolnym wymyślałam i dyktowałam ciotce historyjki, a w liceum pisałam nawet niezłe wiersze, które później wyrzuciłam. Jakoś jednak ta moja kariera się nie rozwinęła, ale zawsze do pisania wracałam, chyba nie umiałam bez niego żyć mimo frustracji, bo tak w ogóle to jestem okropną frustratką. Tak więc do tej nominacji zmierzałam długo i (nie)cierpliwie, aczkolwiek trudno przeoczyć fakt, że nie otrzymałabym jej, gdyby nie to, że w końcu opublikowałam książkę. I to książkę o tyle dla mnie ważną, że na pewno najbardziej szczerą emocjonalnie spośród wszystkiego, co dotąd napisałam. Pewnie, że cała historia to fikcja, a nawet fantastyka, ale emocje są moje. Przez te emocje zresztą nie odważyłam się posłać książki żadnemu wydawcy, którego znałam osobiście. Odmowa mogłaby zaboleć mnie tak bardzo jak odtrącenie przez kogoś, przed kim się otworzyłam. Wolałam posyłać tekst obcym. Zareagował tylko jeden wydawca – inni chyba nawet nie przeczytali. Takie czasy. Napisanie Arkadii było jednak przerwaniem pewnej tamy i w tej chwili nie wyobrażam już sobie pisania mniej emocjonalnego, choć jednocześnie staram się bardziej obrobić te emocje literacko, bo mam świadomość, że książka momentami zahacza o kicz.

Co ciekawe, szukając wczoraj informacji o innym nominowanym, Marcinie Podlewskim (bo przyznaję, że go nie znałam, tak jak on pewnie nie znał mnie), trafiłam na wywiad z nim, w którym wypowiada takie słowa: „Pisa­łem, pisa­łem, pisa­łem… i nie wyda­łem niczego (…) Po odrzu­ce­niu przez wydaw­nic­twa książki, będą­cej w sumie zapi­sem gra­fo­ma­nii, zła­pa­łem się za łepe­tynę i stwier­dzi­łem, że z pisa­niem trzeba skoń­czyć albo pisać na serio: bez ogra­ni­czeń emo­cjo­nal­nych, bez sta­wia­nia sobie gigan­tycz­nie wyso­kich poprze­czek” (link). Ja nie podjęłam świadomej decyzji, była to raczej przemiana mentalna niż pisarska, ale wygląda na to, że to zniesienie ograniczeń emocjonalnych w przypadku nas obojga przysłużyło się pisaniu.

Podsumowując – wciąż zachodzę w głowę, kto wpadł na pomysł nominacji dla mnie, ale skoro ją zaakceptowano, to nie jest to już wyłącznie działanie jednej osoby, więc serdecznie dziękuję wszystkim nominującym i postaram się odwdzięczyć dobrym pisaniem!

Samotność grafomanki

Dzisiaj będzie o jeszcze jednym plusie wydania książki. Zacznę jednak przewrotnie od minusów jej niewydania.

Różnie zapewne bywa, lecz u mnie było tak, że póki nie byłam Pisarką, a tylko od czasu do czasu publikowałam coś w czasopismach, nie mogłam się doprosić, żeby ktoś zrecenzował mi dłuższe dzieło, gdy już udało mi się je popełnić. Chodziło o przyjacielski odzew, który zwróciłby moją uwagę na niedoskonałości utworu i pozwolił to i owo w nim poprawić, nim zacznę go słać do wydawców. W przypadku Czarnego piasku owszem, kilka osób łaskawie pozwoliło na przesłanie im pliku, ale ostatecznie żadnego odzewu się nie doczekałam. Dopiero gdy, zrezygnowana, zaczęłam rozsyłać powieść do wydawnictw, dzięki znajomościom udało mi się od dwóch z nich wyprosić recenzje wewnętrzne. Recenzja wewnętrzna to coś podobnego do tych recenzji, które czytamy w czasopismach, tyle że mająca na celu zaopiniowanie przesłanego przez autora utworu pod kątem przydatności do wydania przez danego wydawcę. Dzięki tym recenzjom, napisanym przez nie byle kogo, przemyślałam pewne aspekty powieści i dokonałam paru zmian. Nie znaczy to, rzecz jasna, że we wszystkim się z recenzentami zgodziłam (nie od dziś wiadomo, że gdzie dwóch recenzentów, tam trzy opinie, więc wszystkim dogodzić i tak się nie da), ale uwagi z pewnością pomogły. Czasu miałam sporo, bo wydawcy powieść odrzucili, więc mogłam sobie w niej dłubać do woli, a ostateczną wersję wrzuciłam do internetu w formie e-booka. Darmowego, bo wychodzę z założenia, że a) jeśli wydawcy w liczbie chyba już dwucyfrowej książkę odrzucili (no dobrze, połowa z nich w ogóle nie odpowiedziała, więc mogła po prostu nie przeczytać), to raczej nie ma ona wielkiego potencjału komercyjnego i trudno się spodziewać, że zarobię krocie; b) darmowy e-book daje mi szansę na to, że ktoś książkę przeczyta, ba! – że komuś się ona spodoba. I muszę przyznać, że to procentuje, w szczególności teraz, gdy już wydałam coś na papierze i parę osób o mnie usłyszało. Niezależnie od tego, czy ktoś czytał Arkadię i chce więcej, czy też sięga po jej darmowego poprzednika w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy autorka coś warta, obserwuję w ostatnich miesiącach wzrost liczby ściągnięć Czarnego piasku – przy czym mogę go zaobserwować jedynie wtedy, gdy ktoś ściąga książkę poprzez mój blog, bo bezpośrednie linki do zawieszonych na innych stronach plików epub i mobi nie notują statystyk, a ponadto książka jest dostępna także na stronie fantastykapolska.pl.

Przy drugiej książce, wspomnianej już wyżej Arkadii, choć wciąż nie byłam Pisarką, udało mi się jakoś nakłonić dwie osoby do zrecenzowania całości. Uczyniły to w sposób bardzo dokładny, chwaląc to, co uznały za godne pochwały (wbrew pozorom chwalenie jest bardzo istotne, bo zwraca uwagę autora na to, w czym jest mocny i co powinien pielęgnować), a niemiłosiernie ganiąc to, co wręcz przeciwnie. Gdybym miała uwzględnić wszystkie te uwagi, z którymi z grubsza się zgadzałam, musiałabym kompletnie przepisać książkę, a ponieważ nie byłam na to gotowa, uwzględniłam tylko część. Może to i dobrze, bo powieść mogłaby stracić zbyt wiele ze swojej „mojości”, podczas gdy poprawiając w miejscach, w których recenzentki miały zbyt wiele racji, by je zignorować, sięgnęłam po złoty środek (jak to piszą kurtuazyjni autorzy: błędy są wyłącznie moje, a to, co dobre, jest wspólnym dzieckiem moim i recenzentek). Z pewnością jednak uwagi znacząco książce pomogły.

Teraz, gdy wreszcie wydałam coś na papierze, najwyraźniej stałam się Pisarką, bo bez trudu przyszło mi namówienie dwóch osób już nie do zrecenzowania nowej powieści, lecz do swoistego uczestnictwa w jej tworzeniu poprzez recenzowanie posyłanych im na bieżąco fragmentów o objętości ok. dwóch arkuszy (na polski: jakieś 20–30 stron pisanych czcionką Times New Roman 12 z pojedynczą interlinią). Nie wiem, jaki będzie wynik tego eksperymentu, bo wciąż jestem bliżej jego początku niż końca, ale na razie, po rozesłaniu dwóch fragmentów i otrzymaniu trzech odzewów (ktoś tam zwleka z drugim, ktoś tam zwleka ;)), jestem zadowolona, bo pozwala mi to przemyśliwać sprawy i wprowadzać zmiany wtedy, gdy jeszcze da się to zrobić bez konieczności gruntownej przebudowy fabuły. Niezależnie od tego, czy książka okaże się dość dobra, by udało mi się ją wydać, nie mogę nie docenić faktu, że dzięki wydaniu poprzedniej stałam się kimś, komu chce się doradzać przy pisaniu, nawet jeśli wymaga to poświęcenia sporej ilości czasu. Wielkie dzięki, dziewczyny, bo nie tylko pomagacie mi lepiej pisać, ale i dopingujecie do tego, żeby pisać w ogóle.

Wywiad w „Creatio Fantastica”

Długo czekałam i w końcu się doczekałam. Jest nowy numer „Creatio Fantastica”, a w nim wywiad ze mną. Lubię udzielać wywiadów, bo wydaje mi się, że mam sporo do powiedzenia. Wydanie książki otworzyło mi możliwość mówienia do większej liczby ludzi i choć nie jest to liczba zawrotna, mam nadzieję, że za każdym razem znajdzie się przynajmniej jedna osoba, którą właśnie wywiad lub spotkanie autorskie skłoni do sięgnięcia po moją prozę. Można nawet powiedzieć, że te wywiady to taka śmietanka, ale nie na torcie, bo aż tyle słodyczy (choć po lekturze poprzedniego wpisu można by sądzić inaczej) nie lubię, tylko taka bita śmietana, którą nakłada się na truskawki. Ożeż, chyba za bardzo się rozmarzyłam… Tak czy owak zapraszam do czytania wywiadu, bo dzięki niemu można mnie trochę poznać. Oprócz wywiadu w numerze także pogawędka dwóch pań o mojej powieści. Bardzo dziękuję. I oczywiście zachęcam czytelników bloga do lektury całego numeru, a nie tylko tekstów o mnie 😉

Feedback dwunożny

Myślę sobie o recenzjach. Że lubię te, które mi słodzą. Oczywiście zakładam, że słodzenie jest szczere, bo nawet jeśli bloger czy recenzent z portalu nie chce zniechęcić do siebie wydawcy, który (czasem) przysyła mu książki za darmo, to jednak nie musi od razu robić z żaby królewicza. Przyznaję więc bez bicia, że uwielbiam takie recenzje, które w zasadzie nie są recenzjami, lecz peanami. Uwielbiam je, bo nie grzeszę wiarą w siebie i każdego strzępka uznania chwytam się jak dziecko matczynej spódnicy. Świadomość, że gdzieś tam jest ktoś, dla kogo moja książka naprawdę coś znaczy, kogo poruszyła, w kim zostawiła ślad, daje mi paliwo do pisania kolejnych rzeczy, a może i do życia. Nie w tym sensie, że bez tego bym umarła, ale że mogłoby mi brakować takiego pozytywnego kopa, który otwiera umysł na nowe wyzwania. Wegetację poniżej progu kreatywności już poznałam i niespieszno mi tam z powrotem. Jeśli więc uznajecie moje pisanie za warte lektury, słodźcie mi, a napiszę więcej 😉

Recenzje krytyczne cenię, bo dzięki nim uczę się pisać lepiej. Piszę od miliona lat, ale nigdy dotąd nie miałam okazji przeczytać/usłyszeć tylu szczegółowych opinii na temat mojej twórczości co teraz. Możliwość przejrzenia się w oczach czytelników to jedna z największych korzyści płynących z wydania książki. Drugą jest to, że łatwiej znaleźć testerów dla swoich kolejnych prób literackich, bo gdy się było grafomanką piszącą do szuflady, psu z kulawą nogą nie chciało się tego czytać, a co dopiero recenzować. Jeśli moja kolejna książka będzie lepsza, stanie się tak dzięki dwóm rzeczom: przesunięciu emocjonalnych granic mojego pisania dokonanemu podczas pracy nad Arkadią (a owszem, wiem, że momentami wychodziła z tego lekka histeria, ale teraz wystarczy to zbilansować, nie trzeba już kruszyć murów) oraz feedbackowi, który śledzę i potem filtruję przez swój schłodzony już umysł. Feedbackowi, który do jednego ucha szepcze, że warto, a do drugiego podpowiada, co można poprawić.

Najbardziej przydatne są zatem recenzje, które wnikliwie wskazują słabe punkty (niestety nie wszyscy recenzenci zadają sobie trud ich zdefiniowania, często poprzestając na ogólnikach), a zarazem wlewają w moje serce odrobinę miodu. Ta odrobina tak naprawdę zamienia się w pyszny miodowy batonik, bo wielka to satysfakcja mieć rozsądnych czytelników, którzy piszą rzetelne recenzje i nie dają się oszukać emocjom, choć ostatecznie im także dają wyraz.

Taki batonik ostatnio dostałam i wciąż się nim cieszę. W ogóle zresztą jestem bardzo zbudowana recenzjami, które dane mi było przeczytać. A pochodzą ci one z różnych źródeł, bo o ile jako pierwsze zainteresowały się książką portale związane z fantastyką, o tyle poza getto wyciągnęła ją blogosfera. Tam też jest życie, choć ile tego życia będzie i jakiej jakości, dopiero się dowiem.

(No dobrze, wiem, że nie ma żadnego getta. Tak tylko gadam).

Wywiad

Przez chwilę myślałam, że to mój pierwszy wywiad w życiu, ale potem przypomniałam sobie, że kiedyś udzieliłam wywiadu Marcinowi Baniakowi
z Radia Kraków. Tamten jednak dotyczył cudzej twórczości. Tym razem Misha, autorka bloga Post Meridiem, poprosiła mnie o wywiad na temat twórczości własnej 🙂 Zgodziłam się pod warunkiem, że będzie w nim dużo mowy o emocjach i „ważnych sprawach życia”. Mam nadzieję, że nie przegięłyśmy. W wywiadach, podobnie jak w życiu, powinno się znaleźć miejsce i na rzeczy wzniosłe, i na prozę warsztatu pisarskiego, i na odrobinę humoru. Tak czy owak z niekłamaną przyjemnością prezentuję Wam WYWIAD 🙂

Emo w Arkadii, czyli jak się wczuwałam na Polconie

Wczuwam się (fot. Katarzyna Urbaniak)

Wrażenia z konwentu fantastyki Polcon 2013 opisałam już na prywatnym blogu. Warto wspomnieć, że oprócz miłego spędzania czasu na oficjalnych i nieoficjalnych punktach programu miałam spotkanie autorskie – już pierwszego dnia, w czwartek; na szczęście dopiero o 20.00, dzięki czemu zdążyłam się dostać na teren konwentu (co nie udało się niektórym prowadzącym niedoszłe prelekcje). Część osób wciąż stała w kolejce do akredytacji, kiedy dwudziesta wybiła i Ela Żukowska, która też jakimś cudem przeszła przez magiczne wrota, rozpoczęła spotkanie.

Odkąd pojawiła się szansa, że takie spotkanie na Polconie się odbędzie, chciałam, żeby poprowadziła je właśnie Ela, która czytała i recenzowała książkę już w fazie rozwojowej i najpierw wytknęła mi mnóstwo niedoróbek (za co dziękuję), a potem bardzo mnie wspierała w dążeniach do publikacji. Dodam, że choć Arkadia to mój oficjalny debiut, miałam wcześniej dwa debiuty nieoficjalne – pierwszym była powieść fantasy dla dzieci Winniczek i uzurpatorzy, którą wydałam dzięki wsparciu Klubu Fantastyki Druga Era, a drugim opublikowana jako darmowy ebook powieść Czarny piasek. Miałam też za sobą jedno spotkanie autorskie, które odbyło się (od czego jest Google) w maju roku 2007 w nieistniejącej już poznańskiej księgarnio-kawiarni BookCrossing w Pasażu Apollo. Znajomi stawili się licznie, a ja opowiadałam więcej o swoich tłumaczeniach, a mniej o twórczości własnej.

Tym razem jednak denerwowałam się strasznie, bo rozmowa miała dotyczyć głównie mojej książki. Słuchaczy przyszło – jeśli dobrze policzyłam – dwanaścioro, co biorąc pod uwagę rozmiary salki, było wynikiem zupełnie dobrym. Według mojego rozeznania i sądząc po odzewie ze strony części publiczności, wyszło nieźle. Emocjonowałam się wprawdzie do tego stopnia, że kiedy później podano mi do podpisu książkę, ręka mi drżała, ale akurat w przypadku takiego „emo”, jakie serwuję w Arkadii, byłabym chyba niewiarygodna, zachowując się inaczej.

Godzina upłynęła niezwykle szybko i do dziś przypominam sobie o rzeczach, o których nie powiedziałam, a właściwie nie powiedziałyśmy. Pozostaje mieć nadzieję, że będą inne okazje (no dobrze, nie ma się co krygować – zapraszam na Poznańskie Dni Fantastyki, które odbędą się w Zamku w dn. 12-13 października). Może rozmowa będzie wówczas nieco inna, gdyż na sali znajdzie się więcej osób, które książkę przeczytały – na Polconie była wciąż nowością, po którą większość uczestników spotkania nie zdążyła sięgnąć. Pochlebiam sobie, że udało nam się zachęcić kilka osób do jej błyskawicznego kupna (pozdrawiam B., K. i M. ;)).

Miło było mi również poznać redaktor naczelną Creatio Fantastica, Ksenię Olkusz – zachęcam do czytania tworzonego przez nią i jej załogę pisma!

A potem było już tylko życie konwentowe.

Od jutra będę dorosła

Czytam tu i ówdzie, że bohaterka mojej książki jest niedojrzała, nawiedzona, naiwna. O bohaterce jednego z opowiadań napisano wprost – dziecinna. Ponieważ wcale nie planowałam nadawać swoim postaciom takich cech, a dodatkowo, ponieważ postacie te mówią w sporej mierze moim głosem, zrobiłam rachunek sumienia i postanowiłam, co następuje:

Od jutra, od godziny 00:01, będę dorosła. Nie będę się niczym nadmiernie emocjonować, nawet miłością. Nie będę przeżywać muzyki, nawet tak pięknej jak koncert skrzypcowy Czajkowskiego. Nie będę miała dylematów moralnych, a zwłaszcza egzystencjalnych. Nie będę zadawać sobie ani światu pytań, na które odpowiedź nie wnosi do mojego życia niczego namacalnego. Nie będzie mnie boleć, że jakiś tam reżim zagazowuje setki swoich obywateli, a ONZ „prosi o wyjaśnienia”. Będę silna, poukładana i jeśli obudzicie mnie w środku nocy, wyrecytuję wam co do ostatniego postulatu wszystko, czego pragnę od życia. Nie, nie pragnę, to takie pretensjonalne słowo. Czego chcę od życia. A tera idę na wyżerkę, żeby do jutra zdążyć pozjadać wszystkie rozumy.

Czytam, że milion Polaków leczy się na depresję. Znam osoby, które moim zdaniem na nią cierpią, a się nie leczą. Co chwila ktoś się rzuca pod pociąg, zabija dzieci. Znowuż otwierając gazetę, natykam się co rusz na jakichś polityków z objawami obłędu pieniaczego. Nie mówiąc już o czymś tak zwyczajnym jak nerwica, na którą wydaje się cierpieć co druga osoba. A ja, pisarka, czyli w tradycyjnym mniemaniu osoba parająca się sztuką, mam być częścią jakiegoś emocjonalnego establishmentu, który chlubi się tym, jak bardzo ma wszystko poukładane w głowie, jaki jest asertywny i dojrzały? Mam gdzieś taką dojrzałość. Nie chcę pić po nocach ani przewracać się z boku na bok, zastanawiając się, czego mi w życiu brakuje. Nawet jeśli wiedza, czego mi brakuje albo czego mam w nadmiarze, nie chroni od bezsenności.

Potrzeba pewnej odwagi i siły, by mierzyć się ze swoimi emocjami, mówić o nich. Ja potrzebowałam wielu lat, by tę siłę w sobie znaleźć. Czasem, gdy coś szczególnie mocno mnie dotknie, myślę, że wciąż mam jej za mało. Ale poznawanie siebie i dzielenie się z innymi ludźmi tym, co się ma najcenniejszego – własną wrażliwością, własnymi przemyśleniami, twórczością płynącą z najgłębszej głębi naszego jestestwa, że tak górnolotnie i infantylnie powiem – jest jak nałóg: gdy już raz się zaczęło, trudno z tym zerwać. Trudno, a i nie warto, bo od czasu do czasu można usłyszeć/przeczytać od czytelnika słowa, od których w oczach stają łzy wzruszenia. Tak, tego infantylnego wzruszenia.

Apokalipsa!

W sieci zaczynają się pojawiać recenzje Arkadii, co z jednej strony niezmiernie mnie cieszy, z drugiej zaś wywołuje gęsią skórkę. Gdybym wydawała książkę co dwa tygodnie, krytyka pewnie spływałaby po mnie jak woda po kaczce, a recenzji w ogóle nie byłabym w stanie czytać i ogarniać (zresztą co mi po nich, gdybym już była dziesięć książek dalej), ale ponieważ jest to moja pierwsza całkowicie oficjalna duża publikacja, opinie recenzentów mnie ciekawią i trochę się ich boję.

Nie tak bardzo jednak jak tego, że w ogóle nikt nie będzie książki czytał. Ponieważ zaś różnice zdań pomiędzy krytykami zwykle pozytywnie wpływają na czytelnictwo, bo potencjalny czytelnik chce się na własne oczy przekonać, kto ma rację, nie martwi mnie zbytnio, że komuś podoba się zaanonsować moją książkę jako feministyczną, a znowuż ktoś inny zapewnia, że broń Boże.

Bardziej martwi mnie podtytuł „powieść apokaliptyczna”, którym obdarzyło Arkadię wydawnictwo. Przy czym stało się to wyłącznie z mojej winy, bo to ja napisałam książkę, której konwencji i targetu nie da się krótko i zgrabnie określić. Bałam się, że mogę mieć z tego powodu problem ze znalezieniem wydawcy (podobnie było w przypadku Czarnego piasku, który go nie znalazł), ale Videograf postanowił zaryzykować i chwała mu za to. Trzeba było jednak dookreślić konwencję, żeby księgarze i czytelnicy mieli choć przybliżone wyobrażenie, z czym mają do czynienia. Wydawca zaproponował „powieść futurystyczną”, na co ja odparłam, że aż tak sobie nie pochlebiam i że jeśli już, to napisałam powieść apokaliptyczną. No i zrobił się z tego podtytuł. Podtytuł, który niestety wygląda trochę niepoważnie i budzi we mnie obawy, że potencjalny czytelnik – poważny czytelnik, czyli taki, do jakiego chciałabym trafić – uzna moją książkę za kolejny klon Igrzysk śmierci i nawet do niej nie zajrzy.

Do kwestii rzekomego feminizmu nie chciałam wracać, bo napisałam już coś na ten temat i tu, i na osobistym blogu, ale po przeczytaniu na Szortalu recenzji Ani Klimasary (skądinąd mojej ulubionej tłumaczki, i wcale się nie podlizuję, bo po co, skoro recenzja już w sieci) jednak coś dodam. Otóż Ania „z ulgą stwierdza”, że przejawów feminizmu w książce nie dostrzegła; co więcej, wyraża obawę, że z powodu posądzenia o feminizm książka może się słabo sprzedawać. A ja przeciwnie – mam nadzieję, że dzięki niemu sięgną po nią również osoby spoza grona miłośników fantastyki. Właśnie takie osoby, które interesują się – jak to z pewnym niesmakiem ujęła Ania – „rozważaniami na tematy związane z płcią kulturową”. A mówiąc ściślej, takie, które nie przyjmują na wiarę tradycyjnych ról płci i heteroseksualnej matrycy kulturowej (z angielska zwanej heteromatriksem, co do mnie jako miłośniczki fantastyki bardzo przemawia), lecz przepuszczają to wszystko przez własne doświadczenia, własny rozum i własną wrażliwość, by wyciągnąć własne wnioski. Piszę o miłości między dwiema kobietami nie dlatego, że w świecie moich bohaterek o mężczyzn trudno, lecz przeciwnie – dlatego, że od dawna chciałam stworzyć historię, w której o takiej miłości będą mogła napisać bez zajmowania się tym, jak odnosi się do niej społeczeństwo, bez określania tego takim czy innym słowem; po prostu pokazać miłość samą w sobie. I myślę, że to akurat mi się udało.

Jeśli jednak Arkadia jest jakimkolwiek manifestem, to jedynie przekonania, że w życiu ludzkim liczy się przede wszystkim miłość, otwartość na drugiego człowieka i bycie w zgodzie z własnym sumieniem. Droga do tego jest dla każdego/każdej z nas inna – czasem łatwa, czasem trudniejsza, kiedy indziej bardzo mozolna i wymagająca stoczenia wielu bitew z sobą i światem. Ale jeśli na końcu tej drogi czeka szczęście, zawsze warto ją przebyć.